sobota, 7 marca 2015

Od Rénette - Zdradziecki Nurt, czyli jak tu dotarłam?

Kiedy leciałam w dół, słyszałam jedynie świst powierza i uderzenia własnego serca. Chwilę później zalała mnie lodowata fala. Więc to do rzeki spadałam... co dziwne, pierwszy raz cieszyłam się z obecności wody. Zapadałam się coraz niżej, pchana przez nurt sunęłam ogonem przez muł. Rana między żebrami piekła niemiłosiernie - podły, czarny wąż zaatakował mnie swym szpiczastym ogonem, którego zakończenie stanowił jeden ogromny, ostry kolec. Przebił moje ciało bez najmniejszego oporu. Siła uderzenia posłała mnie daleko w tył; grunt obsunął się spod łap a ja, wraz z ogromnym kawałem ziemi zapikowałam w dół. Teraz jednak, kiedy jedna ze słodkich rzek niosła mnie do swej Odwiecznej Matki Morze, byłam spokojna. Spokojna jak nigdy. Przed oczami, na tle błękitu migotały ciemne plamki. Czas zdawał się stać w miejscu; widziałam tylko tańczące nad mą głową ziarenka piasku wzbitego z dna, oraz przeplatające się ze sobą, połyskliwe wodorosty. Byłam zachwycona ich delikatnymi, pełnymi gracji ruchami. Srebrzyste ryby raz po raz przemykały tuż obok mnie, odbijając słoneczne światło od swych twardych łusek... mimo, że doskonale wiedziałam, że są srebrne, teraz, w ramionach słodkiej Córki Matki Morza, zdawały się jaśnieć tysiącami barw. Zbyt zajęta podziwianiem podwodnego świata, zapomniałam o bólu. Zapomniałam o oddechu. O wszystkim, co rozciągało się poza rzeką. Niesiona szybkim nurtem nie zwracałam uwagi na to, że już za chwilę zginę; śmierć nie była mi straszna - dołączę do Ducha Świata, dotrę do naszego Wiecznego Ojca i wraz z nim, zasiądę na Jego górze. Bałam się tylko, że Matka nie zechce oddać mych dusz... brak znaków śmierci, oznaczał tylko jedno: moje dusze rozłączą się; kiedy odejdzie Dusza Imienia - zapomnę o tym, kim byłam, co przeżyłam i nie będę w stanie wyobrazić sobie, co jeszcze mogłabym na swej ścieżce napotkać. Kiedy zaś zniknie Dusza Klanu... nie będę mogła rozróżnić dobra od zła, nie będę nawet wiedziała, co to znaczy być sobą. Jeśli Dusza Świata również się zagubi, nie pozostanie ze mnie nic. Jedynie pusta, wilcza skorupa unosić się będzie na rękach Błękitnej Matki, dopóty nie stanę się pokarmem dla jej licznych dzieci. Wtedy, kiedy moje powieki; zbyt ciężkie aby się utrzymać zaczęły opadać, usłyszałam Jej śpiew; delikatny a jednocześnie pełen mocy... wzywała mnie do siebie. Całe moje ciało drżało pod mocą Jej śpiewu. Wypuściłam z ust ostatek powietrza.
*Już płynę* - posłałam tą myśl w kierunku Duchów, które miały pomóc mi złączyć moje dusze i zaprowadzić na Górę Ojca. 
Śpiew ustał. W jednej sekundzie. Na zawsze - jakby go nigdy nie było. Dopiero teraz, zdałam sobie sprawę, że to krew pulsująca w moich żyłach. Coś pochwyciło luźną skórę na karku. Tysiące kropel spływało wąskim nurtem po moim mokrym futrze. Wyrwano mnie z tak bliskich już objęć Matki... 
Poczułam chłód mokrej ziemi, a będąc na lądzie spróbowałam zaczerpnąć oddechu. Nic z tego. W moich płucach pełno było wody. Zakaszlałam wypluwając z siebie krople. I jeszcze raz. Chrząkałam tak i dyszałam, aż w końcu powróciła zdolność oddychania. Nabrałam w płuca mnóstwo powietrza i po chwili wyrzuciłam je z siebie. Serce waliło jak oszalałe, mroczki zaczęły uciekać sprzed oczu, a obecny obraz, był rozmazany. Doskonale czułam jednak, że ktoś stoi tuż nade mną. Mrugałam oczami i przecierałam je łapami starając się wydobyć resztę kłujących drobin piasku. W końcu, postacie i przedmioty nabrały kształtu, wszystko uległo momentalnemu wyostrzeniu. Zaczęłam znów czuć zapachy. Ode mnie cuchnęło mokrym psem. 
Z niepewnym wyrazem pyska stał obok dość spory, choć ewidentnie młody basior. Jego czarno-brązowe futro zroszone było kroplami wody. 
- Gdzie ja jestem? - wymamrotałam unosząc łeb
- Na terenie Watahy Krwawego Wzgórza... Ja... wyciągnąłem cię z wody. - zająknął się
Kaszlnęłam i poczułam ostre ukłucie w klatce piersiowej; spojrzałam na zakrwawione futro i dziurę między żebrami.
- Jesteś ranna! - był zszokowany. Odskoczył do tyłu.
- Wiesz, nie zauważyłam! - burknęłam z przekąsem, szybko jednak zdałam sobie sprawę, że bądź co bądź, jestem jego dłużniczką. - Potrafisz rozpalać ogień? - skrzywiłam się na myśl, że będę musiała odparzać ranę gorącym kamieniem. 
- Tak. - pokiwał głową twierdząco
- Zrób to dla mnie i rozpal ognisko, opłucz jakiś okrągły kamień w wodzie i przynieś DUŻO mchu oraz trzcinę wodną... - z bólem w oczach spojrzałam w jego stronę.
Albo był uległy, albo wrażliwy; natychmiast zebrał się do roboty i nie tracąc czasu zaczął szykować ognisko; układał kamienie i zbierał suche gałązki, po czym układając je w stosik siadł plecami do mnie i sama nie wiedziałam co robi, aby wzniecić ogień. Po chwili odbiegł pozostawiając za sobą ślady w błocie. Widziałam, jak szarpie się z czymś przy brzegu. Wszedł po łapy do wody, i przebierając łapami w rzece wykonywał jakąś czynność. Powrócił ze sporym, czarnym kamieniem o idealnie gładkiej powierzchni.
- Moja robota - puścił mi oczko i czekał na dalsze instrukcje.
- Musi być gorący. Przypalaj kamień.
Wilczur stanął przed ogniem i trzymając kamień w pysku pozwalał aby oblizywały go płomienie. Z niecierpliwością patrzyłam jak głaz zabarwia się na żółto, potem silnie pomarańczowo aż w końcu, niewielki odcinek staje się żywo czerwony.
- Tyle wystarczy - poprosiłam - przyłóż go delikatnie do mojej rany... i dotykaj gorącą stroną całego otworu. 
Robiąc kilka kroków w moją stronę, przyglądał mi się uważnie. Nadal był niepewny, ostrożny.
Zbliżył łeb do mojej klatki piersiowej, a potem... CIACH! Kamień wylądował na mojej ranie.
- DELIKATNIE! - wrzasnęłam odskakując. Natychmiast przewaliłam się na ziemię i chuchając pośpiesznie na czerwoną obwódkę patrzyłam, jak wystraszony samiec odrzuca kamień.
- Nie chciałem! Naprawdę, przepraszam! - próbował się wytłumaczyć. Ból po tak nagłym oparzeniu dość szybko zanikał. Posykiwałam z cicha.
- Nie szkodzi. Przynajmniej zapobiegnie krwawieniu. - mruczałam przez zęby. - teraz musisz mi pomóc i przyłożyć wilgotną stronę mchu do rany. Ale najpierw, obierz trzcinę i wyciągnij jak najdłuższy fragment łyka...
- Dobra. - odbiegł do brzegu i wrócił z wiązką trzcin w pysku, oraz naprawdę dużym fragmentem zielonej połaci, jaką jest mech. 
- Mam obrać i wyciągnąć łyko? - upewnił się
- Tak. - nie marnowałam energii na wylewne odpowiedzi. Zamiast tego, skupiłam swoją uwagę na regeneracji sił; poczułam znajome uderzenie gorąca w okolicach łap, szyi oraz serca. Fale te, rozlały się po całym ciele a ja poczułam się pobudzona. Wilk, który uratował mnie od utonięcia właśnie wyciągał długie, elastyczne i mocne zielone łyko przypominające wstążkę.
Podniosłam się na chwiejnych łapach i kiwając głową, przyłożyłam mech do rany, podczas gdy basior zaczął obwiązywać opatrunek na moim ciele. Przewinął rzemień kilkakrotnie, a gdy był już mocno zaciśnięty, zawinął końcówkę. Wtedy po raz pierwszy spojrzałam w jego złote oczy; było w nich tyle współczucia, ufności i dobroduszności. Urocze. 
Co on widział w moich, czerwonych ślepiach? Zapewne gniew, smutek i wieczną złość. Westchnęłam.
- Dziękuję, że mnie uratowałeś. - tylko tyle zdołałam z siebie wykrztusić.
- Postąpiłabyś tak samo, czyż nie? - uśmiechnął się delikatnie - Jestem Jason. Wybacz, że nie przedstawiłem się wcześniej, ale...
- Nie musisz tłumaczyć - przerwałam - Ja mam na imię Rénette. Mów mi Rén. Skoro jestem na terenie Watahy... zechcesz zaprowadzić mnie do Alf?

< Jason? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw po sobie ślad!