piątek, 16 czerwca 2017

Od Ivy - Wyważę te drzwi! (Quest #9)

A kiedy nadejdzie nasz czas przepadnie również twój los...
Teraz należysz do nas, od zawsze należałaś...
Dlaczego się bronisz... co powoduje tak wielkie samozaparcie?! 
Ocknij się Ivy! Ocknij się! Pobudka tępa suko, wstawaj! Nie zamierzam tutaj umrzeć! 
Tysiące głosów brzęczało wewnątrz obolałej czaszki, do złudzenia przypominając stado małych, irytujących owadów. Czułam chłód bijący od kamiennej posadzki... gdzie, co... dlaczego...? Czułam wyraźny ból w okolicach lewej skroni, po względnych oględzinach (dokonanych nadal w pozycji leżącej) doszłam do wniosku, że nieważne jak wielka była rana, to od dawna nie krwawi. A przynajmniej od paru ładnych godzin. Rozejrzałam się dookoła, jednak nic poza nieprzeniknioną czernią nie zwróciło mojej większej uwagi. Delikatnie zdjęłam opaskę, a przynajmniej usiłowałam zrobić to ostrożnie... mimo to wszystkie starania poszły na marne. W chwili dotknięcia wciąż jednak świeżej rany po moim ciele przebiegł okropny dreszcz. Mogę go śmiało porównać z szokiem towarzyszącym stracie bliskiej osoby... na przykład partnera lub przyjaciela, który to oddał ostatni oddech spoczywając w waszych łapach. Podniosłam się, jednak nie byłam w stanie iść. Cały świat wirował, mój błędnik zachowywał się jakby dopiero co ocknął się po kilku letniej drzemce. System nerwowy powoli odzyskiwał sprawność, jednak do perfekcji zostało mu jeszcze mnóstwo drogi. Przyszła pora na wstępną ocenę sytuacji, znajdowałam się w pomieszczeniu o kształcie prostokąta. Było wysokie na sześć metrów, długie na dwanaście i szerokie na pięć... przynajmniej tak na oko. Wartym wspomnienia jest fakt, że żadna ze ścian nie zawierała okien, jedynie liczne malowidła stworzeń podobnych do tego ożywionego posągu... posąg! Jak to się stało, jak, jakim prawem to coś ruszyło swoją bezczelną osobę i śmiało mnie uderzyć! 
Wściekłość i strach tłumione gdzieś wewnątrz zaczęły znajdować ujście w postaci łez, które to zdumiewająco szybko wydostawały się spod moich powiek. W głowie wciąż rozbrzmiewał mi jeden dźwięk:
"Szybciej Ivy, zdechniemy tutaj!", "Rusz się ty głupi worku do treningu, bezużyteczne ścierwo!", "Założę się, że nawet szczeniak nie miałby problemu aby zakończyć twój nędzny żywot, pierdolona sterto gówna poruszającego się na czterech łapach! Zdechnij!" 
- Zamknij się! Zamknij swój parszywy pysk! Jesteś tylko duszą, nic nie możesz zrobić! - Krzyczałam bez najmniejszego opamiętania. Krzyk przeradzał się w szloch, następnie w lament... aby na samym końcu ponownie rozedrzeć bębenki uszne każdej istoty w okolicy. 
- Nic nie mogę, popatrz... wpędziłem cię w histerię... a ty nie potrafisz nawet ustać! Rzygać mi się chce jak na ciebie patrzę! - Doskonale wiedziałam, że to mój "znajomy". Jednak nie rozumiałam dlaczego właśnie teraz zaczął odzywać się podczas dnia... Do tej pory nie znalazłam żadnej myśli, która choć trochę podniosłaby mnie na duchu, mimo to wciąż brnęłam... zarówno w czeluści własnego umysłu jak i korytarz, który znalazłam w ostatniej ze sprawdzanych, misternie wyrzeźbionych ścian. Sama konstrukcja przyprawiała o prawie natychmiastowy zawał serca. Pleśń skutecznie pokrywająca coraz to większe połacie ścian, sufitu oraz podłogi, zgaszone pochodnie, nadal zatknięte w specjalnych uchwytach, znajdujących się mniej więcej na wysokości dwóch metrów... jednak to, czego miałam się bać, miało dopiero nadejść. Zbliżało się wielkimi krokami, obserwowało mnie, ja natomiast (wciąż nieświadoma zagrożenia) podążałam przed siebie. Nie mam pojęcia ile trwała moja wędrówka w linii prostej, jednak teraz musiała nastąpić zmiana. Dotarłam do rozwidlenia. Trafnym określeniem byłoby stwierdzenie "rzeźnia czy piekło, wybieraj swoją drogę". W rzeźni czekałyby cię męki, jednak możesz przeżyć... z piekła nie wyjdziesz, jednak możesz mieć nadzieję, że cierpienie nie będzie trwało aż tak długo (albo zdążysz się przyzwyczaić do odczuwania bólu). Może podkreślę, dlaczego te dwa miejsca jako pierwsze trafiły do mojego zbłąkanego umysłu. Akurat tu powietrze miało pewien zapach, bardzo specyficzny zapach. Woń, która zazwyczaj towarzyszy wielkim bitwom lub masowym polowaniom bezwładnie przepływała przez moje zatoki, pobudzając przy tym każdy możliwy mięsień, receptor czy kubek smakowy. Dokładnie tak, mogę śmiało rzec, że w tamtej chwili oddychałam krwią. Nie miałam zamiaru sama sprawdzać, która droga będzie dla mnie lepsza, dlatego też stworzyłam kopię, którą to skierowałam w lewą stronę (Kolejny fakt dotyczący moich klonów, do każdego mogę przyłożyć się w inny sposób. Najgorszym stadium jest ten, który posiada jedynie wizualne podobieństwo do mojej osoby. Oczywiście, potrafi atakować, jednak wszystkie cechy takie jak: prędkość, refleks, powonienie, czy słuch są o wiele gorsze od oryginalnych. To właśnie takiego klona wypuściłam jako wabik. Najlepszym tworem jest ten, którego komórki są identyczne z moimi. Posiada dokładnie te same cechy, identyczne możliwości co ja... staram się ich nie tworzyć, ponieważ szkoda mi je usuwać). Tym razem jednak nie chciałam robić nic więcej, stałam i patrzyłam jak biała sylwetka powoli zanika w ciemnościach. W pewnej chwili coś dostrzegłam, zazwyczaj uznałabym to za halucynację, jednak tym razem byłam pewna, coś tam było. Dosłownie, coś... wielka, oślizgła macka owinęła się dookoła tułowia skopiowanej Ivy, po czym szarpnęła ją w głąb korytarza. Widziałam jak jej łeb z przyciszonym hukiem uderza o róg (najwyraźniej korytarz zakręcał po raz kolejny). Dodatkowo usłyszałam coś jeszcze. Coś, czego nigdy w życiu nie chciałam usłyszeć.. Dźwięk, który przeraził mnie bardziej, niż cokolwiek w moim dość krótkim życiu. Gdzieś w głębi łudziłam się, że to tylko wyobraźnia płata mi figle... jednak czas nieubłaganie przypomniał mi, że moja wyobraźnia jak zawsze jest trzymana na wodzy. Z głębi korytarza rozległ się krzyk... mój krzyk. Przeszył mnie na wylot i sparaliżował. Moje klony nigdy nie krzyczały, nieważne co by im się nie działo... one nigdy nie krzyczały! Ten jeden jednak zawodził, skomlał... błagał o pomoc (lub o szybką śmierć...).
-Zabierzcie to! Proszę, pomocy! Ktokolwiek... pomocy! - Wrzaski docierały do moich uszu coraz wyraźniej. Kątem oka zaobserwowałam białą część uderzającą o ledwie widoczną przeszkodę. Później nastąpiła kolejna salwa lamentu...
- Moja łapa! Coś ty mi, nie.... nie... Nie! Proszę, już nie będę tu chodzić... proszę nie, nie! - W następstwie po ostatnim wyrazie nastąpił cichy dźwięk rozrywanego ciała i pękających kości. Obok odizolowanej łapy tym razem wylądowała głowa. Poszarpana, połowicznie obdarta ze skóry... zmasakrowana głowa. Mój oddech przyspieszył, rzuciłam się pędem w przeciwną stronę całkowicie ignorując późniejsze zakręty. Dyszałam, a gdzieś z tyłu głowy wciąż słyszałam tą przeraźliwą prośbę... "Już nie będę tu chodzić..." Wpadłam do kolejnego pomieszczenia, po czym najszybciej jak tylko mogłam pokierowałam się do rogu. Oparłam swój łeb o zimną, pokrytą mchem i groteskowymi wizerunkami ścianę, po czym zwymiotowałam. Mój mózg właśnie przetrawił wszystkie informacje.. Krzyk, który był moim krzykiem, płacz, brzmiący dokładnie tak jak ten za młodu... łapa i łeb... zdecydowanie będące częścią klona, kopii, która nie miała możliwości czuć!
Udałam się w przeciwległy kąt sali, a gdy tylko tam dotarłam, zwinęłam się w kłębek. Tak bardzo chciałam mieć kogoś obok siebie. Pragnęłam oddać wszystko za chwilę obecności przy innym wilku. Niech bierze co chce, zaczynając na mocach, a kończąc na mnie samej... wtem mnie olśniło. Zaczęłam starannie modelować postać samicy. Białe kosmyki futra zaczynały pojawiać się z bezkształtnej masy. Oczy, opaska, fioletowe znaki na pysku, łapy, ogon... po dłuższej chwili wszystko stanowiło idealne odbicie mojej osoby. Była taka sama jak ja, a przynajmniej tak sądziłam. Otworzyła oczy, zamrugała... po czym rozejrzała się dookoła. 
- Hej, wyglądasz tak samo jak ja! - Odezwała się, po czym zachichotała.
Właśnie w tej chwili zrozumiałam, że nie mam nad nią kontroli. Straciłam ją w chwili, gdy zakończyłam proces tworzenia. 
- Tak, jesteś moją kopią... - Stwierdziłam szykując się do usunięcia tego czegoś. 
- Nie, to ty jesteś moją... Jesteś nieposłuszna, będę musiała cię usunąć... - Mówiąc to przekrzywiała łeb raz w lewą, a raz w prawą stronę. Uśmiech (poszerzający się z każdą chwilą) wyglądał jak swego rodzaju trans, mający na celu rozerwać tkankę na całym pysku.
Ona ożyła, twór, który nie posiada wnętrzności, rozumu, krwi, duszy... ożył. A teraz to ja miałam zająć jego miejsce! Skóra na grzbiecie tej pierdolonej pacynki zaczęła wić się, jakby pod wpływem tysiąca glizd. Usłyszałam dziwne pyknięcia, po czym białą sierść ozdobiła fala ciepłej, czarnej, lepkiej krwi. Uśmiech wciąż nie schodził z jej pyska. Kąciki ust zaczynały pękać od zbytniego naprężenia, natomiast szczęki zaciskała tak silnie, że na zębach poczęły pojawiać się drobne skazy i pęknięcia. 
- Zdradzę ci sekret Ivy, zabiłaś ją, spójrz - Mówiąc to wytworzyła własną kopię. Również niedoskonała, jednak świadomą. Z rany powstałej idealnie na środku grzbietu wyrosły cztery ogromne, ostre i potężne Igły... Nawet ja nie byłam w stanie użyć tej mocy w taki sposób! W ułamku sekundy przeszyły na wylot drugą kopię, a ta natychmiast wydała z siebie przeraźliwy pisk. Jej oczy zaczęły zachodzić krwistą mgłą, drgawki przejęły kontrolę nad ciałem, a z pyska zamiast śliny zaczęła wyciekać czerwona ciecz. Umierała, zdychała w męczarniach. 
- Teraz widzisz Ivy? - Kontynuował stwór. - To miejsce jest magiczne, śmierć tutaj nie ma władzy! Nieważne czy zdechniesz w mękach czy w spokoju. Tutaj zawsze się odrodzisz, będziesz żyć w swoim ciele, dopóki nie ulegnie rozpadowi... a potem, a potem... Ha! - Wrzasnęła wyprowadzając cios, którego cudem uniknęłam. Bolały mnie wszystkie mięśnie, a walka na którą się zanosiło miała być zdecydowanie najtrudniejszą w całym moim życiu. Znałam przeciwnika na wylot, a on znał mnie. Problem w tym, że nawet jako istota wskrzeszona nie przejęła wszystkich cech organizmów żywych. Tamta Ivy nie odczuwała zmęczenia, ból sprawiał jej radość (mnie też, jednak nigdy się do tego nie przyznam, ze względu na wstyd przed samą sobą) była silniejsza. Jednak coś nią kierowało. Tak więc zaczęłyśmy nasz śmiertelny taniec. Już po kilku sekundach ściany i podłoga były mokre od ciągłych strumieni wody. Dodatkowo, każda powierzchnia płaska miała w sobie co najmniej kilka dziur od uników za pomocą Igieł. Walka przeniosła się do korytarza, był ciasny, cholernie ciasny... wiedziałam, że nie mam w nim szans, dlatego zaczęłam uciekać. W pewnej chwili poczułam ogromny ból. Jedna z moich łap została przebita czarnym odnóżem, natomiast ja sama (potraktowana jak szmaciana lalka) wylądowałam idealnie na środku sali, w której to dnia poprzedniego urwał mi się film. W ostatnim geście rozpaczy przebiłam brzuch swojej oponentki, ta jednak jedynie zaśmiała się szyderczo. Nie krwawiła... spoglądała na mnie z pogardą. 
- I widzisz moja droga, tak to właśnie oryginał wygrywa z podróbką! Obiecywałem ci, że przejmę twoje ciało i muszę przyznać, że jest całkiem użyteczne! 
Dopiero teraz dotarło do mnie, że nadmierna wytrzymałość wytworzonego przeze mnie organizmu jest sprawką ducha, który od dłuższego czasu utrudniał mi życie. Postawiłam na ostatnią kartę, zaczęłam tworzyć ogromny ładunek, nie miał on wytworzyć chmury dymu.... tylko rozerwać ją na kawałki! .
Kolejna igła poszybowała w moją stronę, ta jednak trafiła w lewy bark. Błyskawicznie dokleiłam ładunek, a gdy dusząca się ze śmiechu samica wyrwała czarną kończynę (zapewne aby ponownie zadać mi obrażenia) zdetonowałam go. Wybuch rzucił mnie na ścianę, jednak co ważniejsze, pozbawił egzystencji podrabianej Blind, natomiast zachłanny duch raz na zawsze opuścił moje ciało i umysł. Ponownie wytworzyłam cztery igły, za ich pomocą wypełzłam przez już otwarty właz. Była północ, jednak oceniłam swój stan na "kiepski". Skutkami tej decyzji było obejście całego klanu Cecidisti Stellae, dokładniej rzecz ujmując, musiałam przeprawić się przez obszar Viridi Agmen. Miałam nadzieję przejść niezauważoną... ewentualnie gdzieś w głębi duszy miałam nadzieję, że pogłoski o dobrych relacjach są prawdą, a nie jedynie bajeczka opowiadaną przez samce lub samice Alfa aby zdobyć nowych członków. W chwili gdy przekroczyłam tereny Fortis Corde słońce było już dość wysoko na niebie. Wartym zaznaczenia jest fakt, iż całą drogę pokonałam na Igłach (moje własne łapy za bardzo mnie bolały, nie mogłam na nich ustać). Delikatny śpiew ptaków rozbrzmiewał podczas gdy przemierzałam Orli Las. Gdyby ktoś widział mnie z dalszej odległości, śmiało mógłby wziąć za jakąś zjawę. Zazwyczaj białe futro było pokryte tonami kurzu i błota, ślepia wyrażały ogromne zmęczenie, a liczne ślady krwi, zadrapania i przebita łapa dodawały całej scenie dramaturgii. Mimo tego wszystkiego na moim pysku widniał uśmiech. Odczuwałam ból, zmęczenie, pieczenie w wielu miejscach... jednak sprawiało mi to przyjemność. Czułam, że żyję. Przetrwałam kolejną przygodę, jedną z wielu pułapek,a co najważniejsze, nauczyłam się trzymania łap przy sobie. Po kąpieli w jeziorze zawitałam do jaskini Makki, tym razem prosząc o opatrunek (będę winna tej waderze jakiś dobry trunek...). To właśnie tam dowiedziałam się o przedwczesnym spisaniu mnie na straty. Choć "przedwczesny" to trochę przesadzone słowo... zniknęłam z terenów watahy na sześć dni. Samica Beta z niezwykłą precyzją i delikatnością zajęła się każdą z moich ran, później poleciła Patton'owi poinformowanie Avalanche o odnalezionej zgubie. Dodatkowo umożliwiła mi regenerację we własnej siedzibie... będę jej za to dozgonnie wdzięczna. Ostatnim obrazem, jaki pamiętam była plaża. Piękna, szeroka i długa plaża, rozciągająca się nad lazurowymi wodami. A co ważniejsze, nie słyszałam żadnych obelg lub słów mających na celu mnie poniżyć. Wojenne wizje zanikały gdzieś za ścianą przeszłości, tak jak wspomnienie o duchu, który to nawiedził mnie pewnej letniej nocy. Znów byłam szczęśliwa.

QUEST ZALICZONY!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw po sobie ślad!