Jak zawsze, spokojnie wybrałam się na samotny spacer. Wczoraj oglądałam spadające gwiazdy, które były cudowne lecz dzisiaj pogoda nie sprzyjała i małe kropelki deszczu spadały z nieba i delikatnie spływały po moim pysku. Niczego nie przeczuwałam, bo po kiego miałabym? Mój orzeł szybował gdzieś ponad chmurami, gdzie deszcz nie padał. Szare chmurzyska, świadczyły tylko o burzy. Nie wiem dlaczego, ale nie zawracałam. Coś kazało mi iść przed siebie, z jakiegoś niewiadomego powodu. Więc wykonałam "rozkaz", dopiero miałam się przekonać o jakimś bardzo smutnym zdarzeniu... W oddali widać było nie białe, nie różowe, ale niebieskie błyskawice, które malowniczo rozdzierały niebo. Zaskoczyło mnie, że rano było tak ciemno, a na dodatek szalała burza. Gdy zbliżyłam się do burzy, krople stały się większe. Piorun uderzył w drzewo obok mnie. Zaczęłam uciekać, a drzewo przewróciło się kilka centymetrów ode mnie. Kazałam ogniu zgasnąć, a kiedy już to zrobił, ruszyłam dalej. Niedaleko spalonego drzewa ujrzałam... coś czarnego. Podbiegłam i okazało się, że... to Kevia, moja matka.
- Mamo... - wyszeptałam przez łzy.
- Trick... Zabij mnie.
- Nie mogę. - odszepnęłam, patrząc na jej bok z raną, cały we krwi.
- Musisz. Proszę... - odpowiedziała słabym głosem, po czym podała mi sztylet. Zrobiłam to, po czym założyłam ciało mojej matki na grzbiet i pobiegłam na Klify Dezerterów. Parę wilków mówiło mi, bym tam nie wchodziła. Ale... Ja weszłam, minęłam kilka zwierząt i... Wrzuciłam ciało mojej matki do wody. Patrzyłam jak spada, a moje łzy były ciepłe i słone. Nigdy nie myślałam, że będę musiała zrobić coś takiego...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw po sobie ślad!