Straty, jakie osiągnęliśmy podczas walki, bardzo zminimalizowały nasze możliwości wygranej, ale też bardzo mnie zabolały. Przywiązałam się do tej watahy i zaszczytem było walczyć u boku tak wspaniałych alf i wszystkich członków, jednak jeszcze większym zaszczytem było za nich zginąć. Gdy tylko doszły mnie słuchy o śmierci przywódców i ich rodziny, coś we mnie pękło. Straciłam kontrolę nad ciałem i nim zdążyłam się zorientować, że jestem w centrum pola walki, leżałam na ziemi przygnieciona przednimi łapami przez waderę z wrogiej watahy, której czarne jak smoła oczy przebijały moje ciało, zarówno jak i duszę. Po chwili poczułam niewyobrażalny ból. Nie mogłam się ruszyć, czy odezwać, a też możliwość komunikacji poprzez telepatię została mi odebrana. Czułam jak umieram. Jednak nie czułam łez, cisnących się do oczu. Nie czułam nic, a jedynie żal i gniew nim spowodowany. Spojrzałam na ziemię nawet w najmniejszym stopniu nie kierując w jej stronę źrenic. W myślach zanuciłam jedno zdanie z pewnej piosenki. I nagle zawładnęła mną niespotykana siła. Czułam, jak moje ciało zostaje rozszarpane na tysiące strzępków. Jednak nie wydałam z siebie najcichszego krzyku. Poczułam tą dziwną woń. Rządzę walki. W jednej chwili odepchnęłam waderę, a ta zaskoczona upadła metr dalej, jednak szybko wstała. Zerwałam się na równe łapy.
- Zabiliście moją watahę, a wataha to rodzina. Myślisz, że to jest fajne!? Odebraliście te tereny. Skazaliście nas na przegraną. Ale my się nie poddamy. A już na pewno nie ja. Pożałujesz, że żyjesz! - krzyknęłam
- Bo co ty mi niby możesz zrobić? - zaśmiała się ironicznie.
Skoczyłyśmy sobie do gardeł. Choć może nie byłam godna z nią walczyć, postanowiłam uczcić śmierć alf. Nie mogła pójść na marne. Moja przeciwniczka wykonywała dość szybkie i skuteczne ataki, przy czym zadawała mi sporo bólu. Jednak nie to było istotne. Starałam się wyprowadzać kontry. Po około minucie walki, stwierdziłam, że pozycja obronna nie jest dla mnie najlepsza. Nagle moje oczy błysnęły dziwnym światłem. Uniosłam łeb na tyle, na ile byłam w stanie i wpiłam kły w krtań wadery, a z rany popłynęła czarna jak smoła, gęsta ciecz. Rozszarpałam jej futro na karku i rzuciłam w drzewo, a ta, lekko zdezorientowana, upadła pod nim. Korzystając z chwili oszołomienia zatrzymałam czas i wzbiłam się w powietrze. Postanowiłam, że zadam jej znacznie gorszy ból, niż ten fizyczny. Poleciałam szukać młodego alfy. Z mojego punktu widzenia był to jeszcze szczeniak, jednak wiedziałam, że zagrożenia nie należy lekceważyć. Zleciałam do niego i zatopiłam kły w szyi, następnie odlatując. Gdy byłam dość wysoko znów sprawiłam, że czas znów płynął jak powinien. Ruszyłam w kierunku watahy, mijając wściekłą samicę alfa naszych wrogów. Widziałam ten morderczy błysk w jej oku. Czułam jak brakło mi sił, straciłam bardzo dużo krwi, która nadal lała się z zadanych, głębokich ran. Oczy zachodziły mi mgłą. Jednak wiedziałam, że nie mogę się poddać. Nie w takim momencie. Nie tak. Dotarłam do naszego oddziału. Stali w zwartym szyku, przed jedną z jaskiń. Wpadłam do jaskini jak burza i zostawiłam tam młodego samca, uprzednio pozbawiając go przytomności.
-Teraz będziecie cierpieć...- szepnęłam, bezsilnie opadając na ziemię. Poczułam jak cała energia ze mnie wyparowała. - A wam, droga wataho, życzę powodzenia. Zaszczytem było dla was walczyć, pomimo strat jakie odnieśliśmy...
<Ktoś zechce dokończyć? ;3>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw po sobie ślad!