Pamiętam kiedy urodzili mi się Nira, Lo, John i Gary. Byłam bardzo szczęśliwa, szczególnie z powodu narodzin mojej kochanej Niry, która jako jedyna z tamtego miotu uchowała się do dzisiejszego dnia.
***
Evan spał, a ja kręciłam się na posłaniu jak głupia. Nie umiałam zasnąć, a pot zalewał mi oczy. Szczeniaki cały czas zadawały mi kopnięcia.
- Och, chyba jakaś mała wojowniczka chciałaby już wyjść. - Sapnęłam. W tej chwili poczułam mocny skurcz. Wiedziałam, że to czas. Syknęłam głośno z bólu i zwinęłam się. Bardzo bolało. Oddychałam ciężko. Moje syknięcie obudziło Evan'a.
- Kim! - Zawołał.
- Evan... - Wydukałam ostatkiem sił. Do oczu cisnęły mi się łzy.
- Idziemy do Ginewry. Uważaj. - Rzekł i wziął mnie na grzbiet. Obudził po drodze moją córkę, bo życzyłam sobie, aby była przy tym porodzie.
W końcu dotarliśmy. Wbiłam w opuszkę Niry swoje pazury. Z łapy zaczęła powoli lecieć krew, ale nie było to nic poważnego. Gustaw rozmawiał z Evan'em przed jaskinią.
***
Evan mógł już wejść. Zaraz po wejściu zobaczył nasze pociechy.
- Jakie mamy śliczne córki! - Zawołał.
- To jest samczyk. - Szepnęłam, pokazując na brązowego szczeniaka. - Podobny do ciebie. - Dodałam, a Evan uśmiechnął się.
- Nazwijmy go Mars.
Jedna z wader leżała po drugiej stronie. Była czarna jak smoła.
- Tą nazwiemy Alone. - Powiedziałam.
- A tą trzecią? - Spytał mój partner.
- Może Nya? - Zaproponowałam.
- Ja miałem przeczucie, że będzie brązowa. Chciałem ją nazwać Choco.
- No cóż, nie jest niestety brązowa... - Uśmiechnęłam się. - Wybierz ty.
- Niech to będzie... Cony. - Odwzajemnił uśmiech.
I właśnie tak rodziły mi się dwie córki i syn. Najstarsza Alone, średni Mars i najmłodsza, ale zarazem chyba i najsłodsza - Cony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw po sobie ślad!