Wstałam jak zwykle trochę późno, bo około godziny dziewiątej. Wybiegłam z jaskini i poczułam puszek pod łapami oraz lekki chłód. Śnieg prószył nie bacząc na nic, a łapy zapadały się przy każdym wykonanym kroku. Poszłam nad moje ostatnie znalezisko, czyli zwalone drzewo z przepołowioną i pustą w środku kłodą. Można było na niej zjeżdżać jak na sankach.
Pociągnęłam ją na najbliższy pagórek, wsiadłam do jej wnętrza i odbiłam się od podłoża jedną tylną łapą. Nie pamiętam, czy była to lewa czy prawa, ale to nieistotne. Zjechałam na dół, śmiejąc się przy tym, jak to przy dobrej zabawie.
Coś poczułam. Samotność. Prawie wszystkie wadery w watasze miały już kogoś, inne nie chciały, ale niektóre szukały. Bez skutku. Ja byłam jedną z nich. No cóż, tak to czasem bywa.
Potem poszłam coś upolować. Był to dorodny zając, który niezbyt szybko biegał, ale jak na zająca był dość silny. Posiłek zjadłam na miejscu, jadłam łapczywie, bo miałam jeszcze dużo rzeczy do zrobienia. Usłyszałam czyjeś kroki, kogoś znajomego, ale nie potrafiłam stwierdzić kogo. Dopiero kiedy zobaczyłam zarys postaci, podbiegłam do niej.
- Luna! - Zawołałam. Dawno jej nie widziałam, widocznie nie umiałyśmy się spotkać...
< Luna, co było potem? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw po sobie ślad!