UWAGA, PONIŻSZY TEKST ZAWIERA WYRAZY, OKREŚLANE MIANEM BRZYDKICH SŁÓW / PRZEKLEŃSTW. CZYTASZ NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ!
"Jesteś jak rysa na szkle, Genevive, rysa na szkle należącym do mojej rodziny!" - te właśnie słowa sprawiły, że wrząca wewnątrz mnie wściekłość uwolniła się i powiodła do kroków gorszych niż drastycznych.
Mimo faktu, który jasno mówił, że Gen nie jest naszą rodzoną siostrą, nasza grupa zawsze trzymała się razem, ojciec zawsze cenił nas sobie tak samo, nigdy nie pozwalając aby jedna z nas poczuła się odtrącona - tak było aż do dnia, gdy zginęła mama...
Moja matka była aniołem w wilczej postaci, uosobieniem dobroci i miłości, którą dzieliła po równo dla naszej piątki. Mama zginęła w pożarze, ratując Genevieve, którą odurzył czad. Cała historia ów piekielnej nocy jest dla mnie zagadką, bowiem jakim cudem w gęstwinie drzew do połowy zasypanych śniegiem można wzniecić ogień? Gaz? Lawa? A skąd.
Chodź nigdy nie miałam okazji przeprowadzić dogłębnego śledztwa, w głębi duszy czułam, że to nie był wypadek. Ktoś chciał naszej śmierci, tego jestem pewna.
Po śmierci mamy, ojciec bardzo się zmienił: niegdyś promieniał energią i odwagą, a dziś jest jedynie opuszczonym, zrzędliwym basiorem, który znieważył własne dziecko. Matka kochała Gen jak swoje, a tata podzielał tą relację.
Przez ostatnie miesiące wszyscy czuliśmy się nieswojo w swoim towarzystwie, każde z nas było rozbite, zagubione, zupełnie jak dziecko wkraczające w tłum. W tłum, w którym nie mogą odnaleźć znajomej twarzy. I właśnie wtedy, kiedy przyśpieszony rytm serca, zatracony wzrok i narastające ogłupienie powodują przełamanie wszelkiej bariery strachu, zdajesz sobie sprawę... że jesteś sam.
Wszystkie te myśli krążyły po mojej głowie, powodując niezdrowe uczucie lęku. Zmusiłam się do opanowania emocji, powolnego zniżania lotu aż w końcu, do kilku kroków na stabilnej, choć nadal przerażająco zimnej ziemi, pokrytej wieloma warstwami twardego śniegu. Skryłam skrzydła pod skórą, powodując lubiane przeze mnie uczucie łaskotania w okolicach pachwin. Ta jedna rzecz nieco mnie rozweseliła.
Noc była zimna i ciemna, jednak nieminione uczucie oswobodzenia zdawało się wypierać czynniki zewnętrzne. Usiadłam ciężko pod krzewami ogołoconymi z liści, czując przyjemne drapanie ich ostrych gałęzi. Zdecydowanie zbyt bardzo bolała mnie głowa, aby zmuszać się do lotu w nieprzeniknioną, mroźną noc, gdzie każdy kształt bywa zdradliwy.
W takich chwilach nawet ględzenie Mel było bardziej pocieszające niż cisza jaka panowała w lesie.
Oh, jak wiele bym dała, żeby Ellen wygłosiła jedną z tych swoich mądrości... żeby postraszyła nas inteligentną gadką na temat przeziębień, albo zapuszczania się w samotności do lasu - zwłaszcza, kiedy jest się waderą.
Bojaźliwe dygotanie Genevieve zapewne dodałoby mi odwagi, sprawiło, że sama poczułabym przypływ brawury i chęć do bronienia jej. Czy źle postąpiłam, odchodząc z Watahy? Czy powinnam była jednak zostać, i razem wymyślić coś z siostrami?
Na pewno nie!
Gen; choć w sumie to o jej dobro chodziło, nie ośmieliłaby się z własnej woli odejść od ojca, Mel byłaby zbyt zirytowana taką ideą, rzecz jasna aby się zgodzić musiałaby przejąć inicjatywę i sama zostać liderem tej akcji, Ellen natomiast bałaby się zostawić swoich podopiecznych.
Ucieczka była jedynym rozwiązaniem.
I właśnie wtedy, jakiś dźwięk przypominający pękniecie niezwykle grubej gałęzi rozległ się tuż za moimi plecami. Podskoczyłam, przestraszona i opadając na sztywne łapy, z ledwością powstrzymałam krzyk. Gwałtownie obróciłam głowę, chcąc zbadać sytuacje, jednak za mną nie było nic poza krzewami i cieniami drzew. Instynkt podpowiadał mi jednak, że spore kije nie pękają same z siebie.
- Kto wpadł na tak idiotyczny pomysł straszenia mnie? - zapytałam, przez sekundę mając nadzieję, że to jedna z moich sióstr zechciała mnie odwiedzić.
Żadnej odpowiedzi.
- No słucham? Wiem, że tam jesteś i nie zamierzam uciekać. - dodałam zdecydowanie. Gdzieś w głębi lasu, rozległo się stłumione westchnięcie. To wystarczyło, aby namierzyć cel. Uśmiechnęłam się pod nosem, wygięłam szyję sięgając po łuk, wyszarpnęłam strzałę z kołczanu, przewiązanego na plecach. Moja ulubiona, z drzewcem ozdobionym zielonymi piórami... nigdy nie chybiła. Naciągnęłam cięciwę, mrużąc lewe oko. Wyostrzone zmysły pozwoliły skupić mi się na niewidzianym dotąd celu, uspokając łomoczące w piersi serce, powodując, że nawet najbardziej niepokorne płatki śniegu zastygły, w oczekiwaniu na perfekcyjny strzał.
I wtedy go zobaczyłam. Pas białego futra przemknął między drzewami z prędkością godną najlepszego gońca. Skierowałam strzał trochę w lewo, tam, gdzie drzewa rosły rzadziej, w miejscu, gdzie jego ciało stanie się w pełni widoczne. Jeszcze sekunda... oddech zamierający w piersi...
Wypuściłam strzałę.
Grot wirował w powietrzu, lecąc po linii prostej, nie zahaczając o żadną z wystających gałęzi - w połowie drogi, w momencie, gdy ciało białego basiora wyłoniło się w skoku spomiędzy drzew, zielony płomień zatlił na krawędzi piór, obiegł strzałę i uderzył.
Strzał był bezbłędny. Sekundę przed tym, jak łapy wilka miały dotknąć ziemi i porwać jego ciało w dalszy bieg, bełt zawadził o skórę na jego karku, po czym pociągnął go kilka metrów w tył, przygważdżając do pnia drzewa.
- Tak! - zaśmiałam się, zadowolona z tak trudnego strzału. Wprost nie mogłam uwierzyć, że trafiłam! Nie, wróć, ja wiedziałam, że trafię. W końcu, taki bezbłędny strzelec nigdy nie chybia! Z triumfalnym uśmiechem na pysku, zbliżyłam się do mej "zwierzyny", która szarpała się przybita do drzewa.
- No, przyznaje, nie łatwy byłby z ciebie jelonek do upolowania - parsknęłam, unosząc usta w nonszalanckim uśmiechu
- Bardzo zabawne, cholerny intruzie. Powinienem cię był od razu rozszarpać, a nie okazywać litość i dawać moment do ucieczki!
- Chwila, chwila, wojowniku - zmarszczyłam brwi - kto tu mówi o rozszarpywaniu? I jaki zaś intruzie?
- Celne oko, mylny węch? Jeszcze się nie zorientowałaś, że naruszasz teren Watahy?!
- Watahy...? - zamyśliłam się - jakiej konkretnie?
- Watahy Krwawego Wzgórza, no chyba nie Podniebnej Krainy! - warknął, kłapiąc paszczą
- Ah, więc to wy jesteście ci nowi... Lepiej nie mogłam trafić! W sumie, powinnam ci podziękować, gdyby nie ty poleciałabym dalej, a tu otwierają się drzwi do całkiem nowych możliwości! - zawołałam uradowana, ale zaraz zmieniłam ton, w jednej sekundzie zbliżając podręczny sztylet do jego gardła - Lepiej uważaj, mówisz o moim dawnym domu.
- Ale fajnie, że mnie oświeciłaś - zaintonował śpiewnie - a teraz mnie wypuść, bo zaraz się zmoczysz!
- Coś mi sugerujesz? - prychnęłam, mrużąc oczy nienawistnie. Dokładnie w tej chwili, na moją niewinną głowę runęła ściana wody. Wilgoć i uderzenie chłodu zmusiło mnie do krzyknięcia. Wiszący wilk zaśmiał się, szarpnął głową z całych sił, wyrywając strzałę. Zadygotałam jak osika, cała ociekając wodą. A basior śmiał się, kręcąc głową i powodując, że krew gotowała mi się w żyłach.
< Path? Słabo, ale jest >