Kiedy dostałam pierwszych skurczy nad ranem, obudziłam Macklemore'a.
- Co się stało? - Zapytał wyraźnie przejęty.
- Pomóż mi. Muszę iść do Ginewry. - Powiedziałam. Mój partner pomógł mi wstać i zaprowadził do medyczki. Ta natomiast kazała mu wyjść.
- I jak tam? - Spytała robiąc mi zimny okład.
- Źle. - Odparłam. - Czy to już?
- Owszem, już. - Odpowiedziała, po czym dała mi jakąś białą kulkę do zjedzenia. Zostałam otumaniona, ale po 30 minutach nie tylko odzyskałam jasność umysłu, ale zyskałam też trójkę... Nie! Nie trójkę, a czwórkę pięknych szczeniąt!
- Jakim cudem urodziła się czwórka? - Spytałam, kiedy Ginewra podawała mi malutkiego, czarnego - w niektórych miejscach czerwonego, jak każdy noworodek - i bezbronnego szczeniaka.
- Nie wyczułam tego ostatniego, ponieważ był najmniejszy. Wciąż jest i zapewne będzie przez resztę życia. - Stwierdziła i wyszła na chwilę, po czym weszła z powrotem, tym razem towarzyszył jej Macklemore.
- Zobacz! - Krzyknęłam. - Policz dokładnie.
- Raz, dwa, trzy... cztery?! Wiedziałaś o tym? - Spytał.
- A niby skąd? Zrobił nam niespodziankę.
- Nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę. Myślałaś o imionach?
- Tego szarego nazwiemy Gary. Zobacz, ma oczy jak ty!
- Racja.
- Takie niebieskie i głębokie... Spójrz, jest jedna samiczka!
- Zatem nazwiemy ją Nira, tak jak chciałaś, bo mówiłaś mi, że o takiej marzysz.
- Pamiętałeś. - Ucieszyłam się. - Zatem ty wymyśl dla pozostałej dwójki.
- John to będzie ten jasny, Lo ten czarny, najmniejszy. - Powiedział.
- Dlaczego akurat tak ich nazywasz? - Dociekałam.
< Macklemore, wymyśl coś. >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw po sobie ślad!