Ubijając łapami wodę walczyłem o każdy oddech. Ilekroć udawało mi się wydostać na powierzchnię, jakaś zdradziecka fala po chwili zalewała mi pysk, a przedziwna siła ściągała ku dnu pędzącej rzeki. Choć walka o życie wydawała się być bezsensowna, doskonale wiedziałem, że Bóg ma w opiece moich przyjaciół: mnie mógł dawno opuścić, wiara to najmniej potrzebna mi rzecz, lecz dla chłopaków... ta niewidzialna, wszechmogąca istota bez twarzy, wydawała się być... swego rodzaju ostoją, jeśli tak mogę to nazwać. Wiedziałem też, że oni przeżyją. A ja nigdy nie byłem, i nigdy nie pozwolę sobie na bycie najsłabszym ogniwem. Spieniona woda ciągnęła mnie w kierunku wodospadu. Starałem się wybić jak najwyżej aby ujrzeć Charliego, który być może latał gdzieś nad skałami, lub też dostrzec złote futro Wilka, który został Lwem... Kiedy w myślach wymieniałem imiona swych przyjaciół i możliwości na wyrwanie się ze szponów lodowatej, ciemne[j wody, zachłysnąłem się nią, tym samym zalewając swoje płuca wodą. Zacząłem krztusić się i rozpaczliwie szarpać pośród wystających ponad powierzchnię wody skał - raz po raz ocierałem się o kraniec ostrego głazu, lub uderzałem o ich mokre, szare lico. Większość nacięć na ciele krwawiła i parzyła, jakby ktoś wsadzał w ranę rozpalone żeliwo. Kiedy po raz kolejny mój łeb znalazł się pod powierzchnią, ledwo dostrzegłem długą, ciemnobrązową wiązkę falującego futra. Mrużąc oczy starałem się sięgnąć po ogon, który bez wątpliwie należał do mojego przyjaciela. Rozwarłem pysk, który i tak pełen był wody, i z zapamiętaniem uderzając w pustą przestrzeń łapami, złapałem kawałek ciała. Dzikie szarpnięcie sprawiło, że nawet pod wodą, George rzucił mną na skały. Zauważyłem niewielką szczelinę w miejscu, w które uderzyłem. Wyskakując jak najwyżej umiałem, wbiłem pazury w ów miejsce. Obraz był rozmyty, a ja dyndałem tak do połowy zanurzony w wodzie. Począłem trzepać rzęsami aby wyzbyć się kropel wody spod powiek. Woda ściekała po moim pysku niczym łzy, z drobnym szczegółem, jakim była ich temperatura; łzy zazwyczaj są gorące, równie rozpalone co serce wilka pogrążonego w żalu i rozpaczy. Krople wody natomiast, były chłodne i przemykały po futrze z zaskakującą prędkością. Kiedy obraz wyostrzył się, a ja odzyskałem świadomość, do moich uszu dotarł straszliwy huk wodospadu. Rzucając przerażone spojrzenie na prawo, dostrzegłem jednocześnie dwie rzeczy; pierwszą był ogromny spadek, otoczony skałami, wokół których pieniła się woda, a drugą, był Dylan wiszący w identyczny sposób, jakieś dwa metry ode mnie. Dotychczas bujna grzywa mojego przyjaciela, teraz przykleiła się do czarnego grzbietu, zupełnie odsłaniając pysk mego kompana. Złote oczy, w których szkliły się łzy (równie dobrze mogła to być woda), wpatrywały się we mnie z przerażeniem.
- Zaraz spadniemy! - ryknął, jakimś cudem przebijając się przez ryk wodospadu
- Oh, dzięki, że byłeś tak dobry, aby mi o tym powiedzieć! - krzyknąłem jeszcze głośniej, aby mieć pewność, iż Funny Man mnie usłyszy - Widziałeś pozostałych?!
- Tylko Jordana! Złapał walizkę z maskami! - odpowiedź była dość przerażająca... Dylan żyje, George przed chwilą CELOWO wyrzucił mnie na głazy, o Jordanie też już wiemy... ale co z Daniele'm? Skoro ani ja, ani Dylan ani raz go nie zauważaliśmy? Czyżby mój złotowłosy przyjaciel już leżał gdzieś skonany, u brzegu wodospadu? Kiedy ponownie spojrzałem w stronę Dylana, nie spostrzegłem go tam. Dreszcz przerażenia przebiegł mi po grzbiecie, a już w sekundę później prawa łapa obsunęła mi się, a ja w kilka sekund oderwałem się od "bezpiecznej" skały. Straszliwy nurt pchał mnie w stronę nieuniknionego...
~~~~~~****~~~~~~
- Pomóżcie mu, do cholery!
- Jorel, nie zostawiaj nas!
Coś uderzało w moją klatkę piersiową. Stłumione głosy, zdawały się docierać do mnie jakby zza ściany lodu. Kolejne mocne uderzenie. Coś świstało koło mojego prawego ucha.
Kolejne krzyki. Światło bijące z niewiadomego źródła. Co to wszystko miało znaczyć? W momencie, gdy jakaś ogromna biała kropa miała we mnie uderzyć, poczułem coś ciepłego i mokrego na ustach. Z przerażeniem otworzyłem oczy, a to co ujrzałem nad sobą, należało do najbardziej upokarzających momentów mojego życia. Jordan, który uważał, że zna się na pierwszej pomocy, próbował reanimować mnie metodą "usta-usta". Władza w kończynach powróciła, a ja odskoczyłem jak oparzony.
- Na litość Boską! - ryknąłem - Chłopie, ślinisz się! - a już w następnej sekundzie tarłem pyskiem o najbliższe krzewy.
- Wrócił. - zaśmiał się George, którego nie zauważyłem w pierwszej chwili.
- Bez wątpienia, to stary J-Dog - potwierdził Daniele. Mogłem tylko dziękować bożkom lasu, za ocalenie moich przyjaciół. Kiedy ponownie stanąłem pyskiem w ich stronę, ujrzałem mych przyjaciół w pełnym składzie. Złote, czerwone i czarne futra połyskiwały od wody. Ich pyski, choć nieco poranione nadal biły tą samą energią co dawniej. Niestety... nie tyczyło się to naszych instrumentów. Dookoła walały się drzewce, fragmenty gitar leżały rozrzucone po całym brzegu. Nieco na lewo, za Dylanem, oparty o głaz, leżał gryf mojej gitary. Brakowało strun, kołki były powyrywane... nie chciałem szukać korpusu. Po moim ukochanym keyboardzie nie było śladu... ktoś mógłby powiedzieć, że, "to tylko instrument, zrobisz lub kupisz nowe" - ale to nie prawda. To były MOJE instrumenty, służyły mi od początku i nie było mowy o zwyczajnym zapomnieniu. Moje łapy zadrżały z wściekłością. W jednej sekundzie pochwyciłem leżący u mych łap złoty talerz i cisnąłem nim z impetem. Złota pokrywa ze świstem poszybowała w kierunku lasu. Wirował tak szybko, że ścinał liście krzewów niczym najprawdziwsza kosa. Po chwili świst powietrza ustał, a talerz zniknął gdzieś wśród drzew. Funny trzepał łbem w każdą stronę, próbując przywrócić grzywie dawną objętość. Charlie otrzepywał skrzydła, a Johnny 3 Tears przysiadł u brzegu strumienia i wpatrywał się w swoje odbicie. Danny natomiast stał tuż obok mnie i wspierał mnie duchowo. Nie potrzebował żadnych słów aby zauważyć jak bardzo wściekły jestem. Jako jedyny miał odwagę podejść tak blisko. Już miałem otworzyć pysk, aby podzielić się z nim jakąś wyjątkowo trafną uwagą na temat rozbitych bębnów, gdy coś zaszemrało wśród krzewów. Wszyscy unieśliśmy łby w tym samym momencie. George znalazł się przy nas sekundę po Jordanie, Dylan stał już po mojej prawej, a jego czarna czupryna ponownie stała nastroszona. Daniele stał w środku, rozstawiając łapy i obnażając kły, po lewej Jordan rozłożył swe ogromne skrzydła i zadarł głowę nieco do góry, aby sprawiać wrażenie większego, przy nim natomiast stał George, którego ogon - najeżony ogromnymi kolcami, stał, zadarty wysoko w górę. Po prawej stronie Daniele'a znajdowałem się ja, stojąc w pozycji podobnej do tej, którą obrał Złoty Wilk, wbijałem szpony w ziemię przed sobą. Przekrzywiłem nieco głowę, aby grzywka opadała na moje prawe oko, a fragment łańcucha pobłyskiwał w świetle słońca. Dylan natomiast, stojąc obok mnie wyciągnął szyję ku ziemi, zakrywając tym samym pysk swoją gęstą sierścią. Jego amulet świecił złotym blaskiem, a wokół przednich łap przemykały świszczące wiązki elektryczności, co oznaczało jasno, iż przewodzi on teraz bardzo wysokie napięcie - gdyby chciał, jednym gestem mógłby wyładować energię na mnie, przemieniając mnie w kupkę popiołu. Powietrze zaszło piżmową wonią. Nasz nowy gość zbliżał się z ogromną prędkością.
< Alone? Co na to odpowiesz? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw po sobie ślad!