Wyszłam szybko ze świątyni gdy ci zasnęli. Szłam bez sensu po lesie. Skakałam po drzewach jak wiewiórka wypatrując kogoś. Nagle coś mnie popchnęło. Szybko obróciłam głowę. Zobaczyłam tylko czerwony ogon. Zawarczałam.
- Wyjdź z ukrycia tchórzu! - zero odpowiedzi.
Słyszałam dyszenie. Wilk chyba zwolnił krok. Już nie było widać, ani słychać, żeby biegł. Szłam między drzewami. Wskoczyłam na coś.
- Mam cie! No kim jesteś?
Basior popatrzył na mnie pustymi oczodołami. Uśmiechnął się. Sam jego wygląd wzbudzał we mnie respekt, a jego obecność przyprawiała mnie o dreszcze.
- Król cieni?! - Wykrzyczałam odskakując.
- Ha... Nie. Jego syn.
- Nie zabijaj mnie... Proszę...
- Nie mam zamiaru cie zabić.
- Nie...?
- A co robi tu taka wadera?
- Szlajam się po lesie.
- Czemu?
- Opuściłam tereny watahy i teraz szukam drogi powrotnej.
- Watahy? Czy mogę ci towarzyszyć?
- Tak. Ruszajmy więc.
Zaczęliśmy biec na przód. Biegliśmy i biegliśmy. Mijaliśmy lasy, góry, łąki, pola, jeziora... Drogę zagrodziło nam morze. Położyłam łapę na tafli wody. Za chwilę już stałam na tafli wody.
- Come on. Chodź. - powiedziałam patrząc się na basiora.
Skrzywił się. Podszedł do wody i postawił łapę. Ale nie na tafli wody tylko w wodzie.
- Nie jestem cieniem. Nie umiem chodzić po wodzie.
- Eh... To będziesz leciał. Umiesz?
- Owszem.
Wzbił się powietrze i zaskakująco szybko poleciał na przód.
- Zaczekaj! - krzyknęłam a wilk zatrzymał się.
Teraz przemieszczaliśmy się mniej więcej równo. Biegliśmy już trzy dni, a samiec potrzebował odpoczynku. Na szczęście zza mgły było już widać ląd. Przyspieszyłam. Nagle basior zaczął spadać. Rozłożył skrzydła a za nim ciągnęła się smuga krwi. Pobiegłam w miejsce jego upadku. Bardzo mocno krwawił. Przyłożyłam pysk do jego rany. Spojrzał na mnie. Wystawił język, by zaczerpnąć powietrza. Wyciągnęłam łuskę z pocisku, a samiec zawył krótko z bólu.
- Będzie dobrze... Wszystko będzie dobrze. - wyszeptałam.
Odkaszlnął krwią. Zerwałam kwiatka rosnącego blisko, bo zdawało mi się, że był leczniczy. Jego pyłek i kwiat ułożyłam na ranie wilka. Położyłam głowę na ranie i popatrzyłam nań. Uśmiechnął się. Zasnął, a ja krótko po nim. Gdy obudziliśmy się rano jego rana była zrośnięta. Wstałam leniwie się przeciągając. Wilk otworzył oczy czarne oczy rozglądając się po okolicy. Z trudem wstał.
- Jak ty w ogóle masz na imię? Podróżuję z tobą już od około czterech dni i nie wiem jak masz na imię.
- Lacrime ombra. A ty moja droga? Jak ci na imię?
- Lacrime ombra? Ciekawie. Ja Infinity.
- Infinity? Znam to imię.
- Ojciec ci o mnie mówił. Prawda?
- Tak. Ale może zamiast mówić ruszajmy?
- Dobrze. Chodźmy.
Ombra ruszył galopem, a ja za nim. Ku mojej uciesze było już widać Wzgórza należące do terenów watahy. Zatrzymałam się.
- Ombra teraz musisz podjąć decyzje. Idziesz jeszcze ze mną chwilę i później pójdziesz inną drogą czy idziesz do końca i dołączasz do watahy.
- Idę do końca i dołączam.
- Nie wracasz do niższych sfer?
- Nie! Nigdy więcej! - obrócił się nerwowo i pokazał kły - Sorry, poniosło mnie.
- Dobra, to chodź. - pokazałam łbem ścieżkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw po sobie ślad!