Ogromny, fioletowy ptak przysiadł właśnie w krzewach. Rozpiętość jego skrzydeł wynosiła grubo ponad trzy metry, a lotki z zewnętrznej strony skrzydeł połyskiwały różnymi odcieniami błękitu i turkusu. Ów stworzenie posiadało złotawy, zakrzywiony dziób, którego dolna płyta nieznacznie zachodziła na górną. Sama sylwetka przywodziła na myśl kraskę zwyczajną, choć, jak już wspomniałem - ptak ten cieszył się naprawdę sporą rozpiętością skrzydeł. Paciorkowate oczęta zdawały się rejestrować każdy mój ruch i każde drżenie najmniejszych listków. Wyciągnąłem łapę jednocześnie zwracając uszy w stronę ptaszka, aby uświadomić mu, iż nie stanowię zagrożenia. Białawe nóżki zgięły się, a ptak wyskoczył w moim kierunku. W momencie, gdy ptaszyna miała przysiąść na krańcu moich łap, jakiś ogromny czerwono-czarno-biały cień mignął mi przed oczami, sprzątając ze sobą niewinnego ptaka.
Kiedy szarpnąłem głową na prawo aby dostrzec sprawcę, ujrzałem Jorela, który, z szatańskim uśmiechem, pożerał ptaka odrywając mu skrzydła.
- CO. TY. ROBISZ?! - ryknąłem twardo i rzuciłem się w odsieczy, która i tak, nie miała już celu.
- Jem śniadanie, chcesz trochę? - zaśmiał się, jakby nie widząc błędu w czynie, który właśnie popełnił. Warkotałem cicho, przeskakując z miejsca w miejsce. Danny, Jordan i Dylan udali się na polowanie, aby załatwić nam PRAWDZIWE śniadanie, zostawiając mnie z tą żywą bombą, sam na sam. Fakt: Jorel to mój przyjaciel, nie wiem, co bym ze sobą zrobił gdyby go zabrakło. Ale z drugiej strony, często obawiałem się tego wilka... i mimo, iż był dla mnie jak brat, nadal zdawałem sobie sprawę, że wystarczy jeden niewłaściwy ruch a z Jorela wylezie demon. Dosłownie.
Przyglądałem się, jak długie, zakrzywione kły rozdzierają mięso mojego nowego znajomego. Jego mokry od krwi pysk pobłyskiwał w słońcu, a w wyraziście zielonych oczach migotała ekscytacja. Od dwóch dni nic nie jedliśmy, będąc w stałej drodze. Nic więc dziwnego, że J-Dog pozyskał taką satysfakcję z uśmiercenia ptaka. Westchnąłem po raz kolejny i ułożyłem się wygodnie w trawie.
Zaledwie cztery dni temu, niebo przesłonione było gęstymi, szarymi chmurami, które co kilka godzin gorzko płakały, skazując nas na przymusową kąpiel. Dotychczas chłodny wiatr, w dzisiejszym dniu przemienił się w letni zefirek, słońce grzało przyjemnie, zatapiając wszystkie drzewa w swym złotym blasku. Na tle błękitu przemykały drobne obłoczki, a raz po raz, tuż nad moim pyskiem przelatywał jakiś motyl. Wysoka, zielona trawa kołysała się na wietrze w kojący sposób. Chcąc nie chcąc, robiłem się senny. W momencie, gdy moje powieki opadały, a mózg udawał się na odpoczynek, coś zaszemrało w krzewach. Gdyby nie złowrogi warkot jaki wydał z siebie mój kompan, uznałbym, że to po prostu chłopcy wrócili z łowów. Choć zapach należał do wilka, nie byli to moi przyjaciele. Podniosłem się i mrużąc oczy, dostrzegłem bieluteńką waderę, której liczne ogony wirowały w powietrzu. Jorel rzucił się w moją stronę, natychmiast przybierając złowrogą pozycję. Zanim zdążyłem zareagować, J-Dog rzucił się pędem w kierunku dużo mniejszej samicy.
< Nira? Taki szok... >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw po sobie ślad!