Poranek, jak każdego wschodu słońca był piękny. Delikatna łuna pomarańczowego światła, otaczała błyszczącą kulę. Właśnie te zjawisko, dawało mi nadzieję, na lepszy dzień.
Spojrzałem na córkę. Believe była jedyną istotą, którą szczerze kochałem. Chciałem otoczyć ją spokojem i miłością, której nie dała jej matka. Agnest nie była dobrą matką, a to wszystko przez jej chorobę psychiczną. Kiedy opuściłem watahę na jakiś czas, aby załatwić sprawy rodzinne, została z Bel sama. Kiedy wróciłem moja córka była w okropnym stanie. Pobita z połamanymi kośćmi. Opuściłem watahę razem z Believe. Nigdy też nie spotkałem Agnest.
- Cześć, tato. - rzekła moja córka. Mrugała, aby jej oczy przyzwyczaiły się do światła. Uśmiechnąłem się do niej. Tylko ona umiała wywołać uśmiech na mojej twarzy.
- Hej. - odpowiedziałem, dając jej całusa w policzek. Wstałem. Rozejrzałem się dookoła. Nastało pytanie, w którą stronę należy się skierować.
- Gdzie teraz? - zapytała mnie córka. Wypuściłem z głośnym świstem powietrze z ust.
- Tego nie wiem. - mruknąłem. Believe zachichotała.
- Zupełnie jak zwykle.
- Oj tam, oj tam. Idziemy tam, gdzie nas łapy poniosą.
- No to idziemy. - mruknęła Bel.
Już po chwili byliśmy w dalszej drodze. Ciekawiło mnie, gdzie tym razem trafimy. Miałem zamiar gdzieś osiąść, gdyż miałem dosyć pałętania się bez sensu.
< Believe? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw po sobie ślad!