wtorek, 24 listopada 2015

Od Kiiyuko - Kartki z kalendarza

Obudziłam się rano w mojej dziupli. Ziewnęłam, wyskoczyłam z niej i przeciągnęłam się. Tak... pachniało już zimowym wiatrem. Był w końcu koniec listopada... A jednak śnieg. Ale... spadnie go jeszcze więcej! Cieszę się z tego powodu, ulepię chyba z tysiąc bałwanów, przystroję milion choinek i będę urządzać bitwy na śnieżki niczym szczeniak... To cudowne, że mogę żyć, że świat dał nam zimę. Bo bez niej byłoby nudno... chociaż mamy ją na co dzień. Ale nie taką prawdziwą zimę... Tylko sam śnieg. Wytworzyłam prześliczny karmnik i powiesiłam go na gałęzi, wczoraj... Ptaki już się do niego zleciały i zaczęły zajadać. To był piękny obraz. Teraz zamierzałam wyjść na polowanie, tak... Była pora na śniadanie. Zeszłam na dół i spotkałam tam Amica pijącego gorącą czekoladę i Safirę czyniącą to samo. Zoryę i Alois'a też. 
- Ja wstałam ostatnia? - spytałam rozglądając się po wszystkich.
- Na to wygląda. - odparła czarna wadera i wzięła łyk czekolady.
- Mhm... - mruknęłam i usiadłam między nią a Zoryą. - A tak w ogóle, co u was?
- Nic, a co ma być? - burknął samiec patrząc na mnie.
- No... nie wiem...
- To też właśnie. - odpowiedział Zorya i spojrzał na Alois'a. - Ale on ci chętnie opowie. - dodał z uśmieszkiem na pysku. Alois zgromił go wzrokiem, a ten, kiedy śmiał się, przestał.
- To nie było śmieszne... - odparła Safira patrząc na niego unosząc brew.
- Wychodzę na polowanie, nie wiem, ile czasu mnie nie będzie, także na razie. - powiedziałam wychodząc.
- Na razie. - odparł Amico.
- Pa. - pożegnała się Safira.
- Na razie. - mruknęli Zorya i Alois w tym samym czasie patrząc na siebie. Ja wyszłam z jaskini i wciągnęłam powietrze. Nagle zaczął wiać wiatr. Mocny wiatr. Zaparłam się łapami w śniegu, bo by mnie zdmuchnęło. Wyrwało nawet krzak... Po chwili, gdy na chwilę przestało, by później znów zacząć, zaczęłam tropić i wytropiłam stadko koni. Nie zamierzałam na nie polować. Ładnie wyglądały biegnąc po śniegu. Ale zaraz... one biegły na mnie! Jeden z nich - czarny ogier - zaczął biec prosto na mnie ze swoim stadem. Wszystkie konie mnie obiegły, ale on biegł na wprost mnie. Wykonałam skok i siedziałam na jego grzbiecie. On biegł dalej, nie zatrzymując się. Nagle właśnie to zrobił, ja przytrzymałam się grzywy zębami, a on stanął dęba. Konie zaczęły rżeć, a kiedy on przestał, ja zeskoczyłam i zaczęłam biec przed siebie. Odwróciłam jeszcze kilka łeb do tyłu i wpadłam na kolejny trop - tym razem kaczki. Nie było to zbyt pyszne jedzenie, ale na wilka wystarczy. Robiłam kilka wielkich kółek wokół kaczki i podbiegłam by zaatakować. Nagle złapałam ją, ale w moich zębach zostało tylko kilka piór ze skrzydła. Wyrywając pióra zraniłam także skrzydło, więc kiedy zwierzę leciało, upadło po chwili. Nie musiałam się męczyć - spadło z wysoka, więc nie musiałam go zabijać. Zaczęłam jeść. Kości i resztę, której nie zjadłam wrzuciłam do rzeki. Później truchcikiem poszłam do lasu. Zauważyłam tam małą kulkę - był to lis. Nie potrafił gadać, najwyraźniej nie był magicznym stworzeniem. Żal mi się go zrobiło. Nigdzie nie było jego mamy, czy innego członka rodziny. Na oko wyglądał na 2 tygodnie... Włożyłam go do torby i popędziłam pod jaskinię, wpadłam do niej i jak strzała popędziłam do swojego pokoju. Tam poszukałam czegoś, czym maluch mógłby się pożywić. Miałam mleko, przecież doiłam krowę... kiedyś. Ale było dobre, nie zepsute. Dałam to liskowi, któremu dałam na imię Fire, bo tylko na takie imię reagował. Później spędziłam resztę dnia z liskiem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw po sobie ślad!