Nigdy nie byłem samcem, który zbytnio przejmował się losem innych. Traktowałem życie jak wojnę... a na wojnie trzeba przeżyć. Wszystkie ruchy są dozwolone, priorytetowym celem jest ochrona samego siebie. Zapewne znajdzie się wiele jednostek stających na piedestałach, podnoszących łapę w górę i drących się aż do zdarcia gardła - "Będę bronić mojej rodziny i klanu! Oni są dla nie najważniejsi!" Wiele osób nazwie ich bohaterami, będzie pochwalać decyzje, które podjęli... natomiast ja nazwę ich głupcami, samemu będąc określany mianem tchórza, samoluba i zimnego skurwysyna. Osobiście, pasuje mi taki podział ról... W chwili gdy oni będą zdychać przez swoją nieostrożność, zerkając w stronę wadery już tulącej się do innego basiora, ja zacznę uśmiechać się z bezpiecznej odległości... Przez swoją nieostrożność... swoją nieostrożność... nieostrożność.
Tępy ból przeszył mój grzbiet na wskutek uderzenia o ścianę w dobrze znanej mi jaskini. Donośny huk ciągle dudnił mi w uszach, a brzuch (mimo iż pokryty kamienną skorupą) obfitował w liczne rany kute, dość obficie broczące krwią. Zabawne, już drugi raz jestem w stanie ocalić swoją egzystencję dzięki mocy, którą posiadam. Do mojego nosa dotarła woń suszonego tytoniu przemieszana ze stęchłym, a wręcz ciepłym zapachem szkarłatu przelewającego się w moich żyłach.
- Kurw... - syknąłem próbując sięgnąć po prowizoryczne opatrunki. Wykonane z ziół, które pożyczyłem z terenów Virgi Agmen.
"Czyżbyś zapomniał co to ból, Silence?! Zawsze tak go lubiłeś, pragnąłeś być nim przesiąknięty! Był twoją mocą napędową! A teraz? Piszczysz niczym szczenie od kilku ran na tym bezwartościowym ciele. Nie osłabiaj mnie!"
Psychopatyczny głos rozbrzmiewał w mojej głowie z każdą sekundą... a wraz z upływającym czasem wypływały ze mnie energie życiowe. Po krótkiej chwili poszukiwań odnalazłem odpowiedni zestaw, po czym przystąpiłem do opatrywania pokiereszowanego obszaru. Ran było dużo, nawet bardzo dużo. Na szczęście większość z nich była zwykłymi, prostymi wcięciami. Tylko dwie czy trzy okazały się nieco bardziej problematyczne.
Kończyłem robotę, czując jak łapy same trzęsą się z przerażenia. Tego głosu jeszcze nie znałem. I choć wydawał mi się dość bliski, mogę śmiało powiedzieć, że chyba nie do końca zerwałem więź z piekłem. Opadłem na i tak zakrwawione posłanie. Dość sporych rozmiarów liście, zioła zmielone na pastę oraz prowizoryczna substancja do przyśpieszenia zasklepiania się ran zamieniły mój dom w swego rodzaju herbaciarnię. Won była nie do wytrzymania.
- Ostatni raz w swoim życiu byłem uprzejmym basiorem. Już nigdy więcej nie pofatyguję się do żadnej jednostki... Co mnie tam poniosło?! - mówiłem sam do siebie wyraźnie podniesionym tonem... jakby miało to coś zmienić.
Wyczerpanie spowodowane utratą dużej ilości krwi skutecznie utrzymało moje i tak lekko wyniszczone ciało w przeznaczonym dla niego miejscu. Posłanie... Ciepłe - tak naprawdę zimne... lodowate - posłanie. Dreszcze przechodziły mnie praktycznie co sekundę... doskonale wiedziałem, że najbliższe godziny będą kluczowe. Straciłem przytomność.
Obudziłem się, sam nie wiem po jakim czasie. Rany przestały krwawić, jednak sucha trawa, na której spałem już suchą nie była... W kolorze również trawy nie przypominała. Jednak powód mojej pobudki był nieco inny, zdałem sobie z tego sprawę po zaczerpnięciu pierwszego oddechu. Czułem jej zapach. Coś, czego nie potrafiła zamaskować. Była tu? Jeśli tak, to kiedy i po co...? Wynurzyłem łeb z jaskini, a moim oczom ukazało się coś na kształt burzy piaskowej... tylko pozbawionej najmniejszych podmuchów wiatru. Gęsty pył spowił wymarłe pustkowia, i to właśnie on niósł zapach wadery, którą planowałem odwiedzić kilka godzin wcześniej. Nie chciałem tam iść. Miałem ochotę zapalić prowizorycznie zwiniętego papierosa, wrócić do jaskini i zmienić opatrunki, leżeć... drapać się. Nawet wizja gapienia się w ścianę była bardziej kusząca niż myśl o podróży przez rozpalone pustkowie spowite toną drobinek piasku. Mimo to polazłem, sam nie wiem dlaczego. Z każdym krokiem jej zapach stawał się silniejszy, natomiast mój niepokój wzmagały dwa truchła, które leżały na mojej drodze. Gdy dotarłem do centrum poczułem się niczym w środku cyklonu. Wszechogarniająca cisza i słup światła padający na ciało samicy. Była to End, choć z wyglądu w zupełności jej nie przypominała. Miała kremowo-białe futro z kilkoma zarysami jasnego brązu. Jej ciało było skąpane w szkarłacie, a wręcz aksamitny zapach mieszał się z metaliczną wonią.
- Endless... - szepnąłem, liczyłem na jakąkolwiek reakcję. Gdy takowej się nie doczekałem ruszyłem w jej stronę aby poznać przyczynę.
A tą znalazłem dość szybko. Przyłożyłem policzek do jej pyska, jednak nie wyczułem nawet delikatnego oddechu. Wadera nie żyła. Krzywiąc się z bólu usiadłem obok niej. Nie potrafiłem powiedzieć czemu jej śmierć aż tak bardzo na mnie zadziałała. Czułem się jakbym stracił przyjaciółkę, która znałem od lat... choć po raz pierwszy miałem z nią kontakt kilka dni wcześniej. Przy akompaniamencie dość sporego bólu zarzuciłem ją na grzbiet, po czym ruszyłem w kierunku jaskini, w której mieszkała. Stwierdziłem, że należy jej się godny pochówek. Mimo to droga zajęła mi o wiele dłużej - gdy wdrapałem się na śnieżny szczyt, księżyc już dawno zawitał na nieboskłonie. Ułożyłem End na posłaniu, które najwyraźniej zdążyła sobie ułożyć. Sam jednak byłem na tyle osłabiony, że nawet nie rozpatrywałem powrotu na tereny Cecidisti Stelae. Ułożyłem się w drugim końcu jaskini, dosłownie modląc się, aby do rana nikt inny nie postanowił jej odwiedzić.
< Endless? >
< Endless? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw po sobie ślad!