Przez resztę drogi do gniazd orłów szliśmy w całkowitej ciszy. Z jednej strony bowiem za nic nie chciałem odkrywać wszystkich swoich umiejętności przed ledwo co zapoznaną waderą, a z drugiej bałem się, że, jeśli nie będziemy dostatecznie cicho się zachowywać, to te dostojne ptaki zaalarmowane naszymi głosami, czym prędzej skryją się w koronach najstarszych drzew lub na, nielicznych tutaj, półkach skalnych, a ja nie miałem najmniejszego zamiaru krążyć przez cały dzień z tym natrętnym rzepem, jakim była owa panienka. Szczerze powiedziawszy, to najchętniej zostawiłbym ją w środku tego lasu i odszedł spokojnie do własnych obowiązków. Niestety doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że mój charakter skutecznie mi to uniemożliwi, więc póki co, chcąc nie chcąc, musiałem ją znosić. Powoli zacząłem także żałować, że po swoim powrocie do watahy swoich narodzin po raz drugi zdecydowałem się zająć tak mało pożyteczne stanowisko w czasie pokoju jakim był z pewnością obrońca rannych. W sumie jednym co mogłem wtedy robić i co można było uznać za coś w rodzaju pracy zawodowej było właśnie oprowadzanie nowych członków Klanu po jego terenach i leczenie niektórych, niezbyt skomplikowanych, chorób oraz obrażeń.
Z tych rozmyślań wyrwał mnie charakterystyczny okrzyk wydany gdzieś z niebios. Spojrzałem z lekkim zaskoczeniem w tamtą stronę i ujrzałem biało-brązową, skrzydlatą sylwetkę należącą, jak się z łatwością domyśliłem, do pana tego boru- bielika amerykańskiego. Czym prędzej podbiegłem do, stojącej kilka metrów ode mnie, Lynn i szturchnąwszy ją w bok, wskazałem bez słowa orła. Ta, gdy tylko go zobaczyła, uśmiechnęła się wyraźnie uszczęśliwiona i posłała mi wdzięczne spojrzenie. Widząc to ja sam, mimo iż przeżyłem takie spotkanie już wielokrotnie, poczułem w głębi serca jakieś dziwne uczucie.
<Lynn?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw po sobie ślad!